Rośliny rdzenne – sąsiadki, towarzyszki, nauczycielki
Rośliny często są bohaterkami prowadzonych przeze mnie rytuałów, ceremonii, warsztatów. Siane, sadzone, zaplatane, rozsypywane, palone w formie kadzideł, odwiedzane. Trawy, pnącza, zioła, drzewa. Zwykle są właśnie bohaterkami, milczącymi współuczestniczkami, a nie tylko atrybutami czy scenografią. Ukochany dąb, który będzie świadkiem świadomego wkraczania w czas dorastania; siewka grabu wykopana łyżką w Puszczy Białowieskiej, by posadzić ją z okazji powitania małego człowieka w kręgu istot żywych; nasiona wysiewane w czasie pożegnania jako wyraz transformacji i życia, które nie przemija.
Raczej nie pojawiają się w tej roli egzotyczni przybysze z dalekich krain, tylko rośliny bliskie codziennemu doświadczeniu i strefie klimatycznej. Roślinni sąsiedzi, których możemy spotkać w czasie spaceru na łąkę lub do lasu. Czasem opowiadam o nich także w czasie warsztatów, pokazując jak wiele ról i zadań biorą na siebie te niepozorne istoty, które zwykle mijamy w nieuwadze, kosimy lub wyrywamy jako zbędne. Komosa, pokrzywa, mniszek. Gwiazdnica, skrzyp, przytulia. Żółtlica, łopian, babka.
Zwykle nazywamy je chwastami, jednym słowem wyznaczając jasną granicę między tym, co „pożyteczne”, a to co „zbędne”. Podobnie robimy z „użytecznymi” zwierzętami, odróżniając je od „szkodników”. Na jasną stronę tej klasyfikacji trafiają te organizmy, które jesteśmy (najlepiej w dużej skali) wykorzystać gospodarczo (krowy, pszczoły miodne); odpowiadają uładzonym standardom estetycznym (małe kotki i pieski) albo jesteśmy do nich kulturowo przywiązani (bociany). Do ciemnej zaliczamy zaś wszystko, co przeszkadza nam w produkcji roślinnej czy zwierzęcej (jak perz, ślimaki czy krety) albo co nie przystaje do naszego poczucia piękna i sensu (osy i osty).
Lubię odczarowywać słowo „chwasty”, pokazując jak różna może być w tym zakresie optyka człowieka od optyki drzewa, gleby czy owadów zapylających. Albo spojrzenie osoby skupionej na pełnym pośredników cyklu produkcji od spojrzenia kogoś, kto potrafi w gąszczu roślin odnaleźć tę jedyną, potrzebną mu do jedzenia, sporządzenia naparu czy maści.
Ostatnio jednak trafiłam przypadkiem na określenie „native plants”, które mocno przewietrzyło mi głowę.
Rośliny rdzenne jak rdzenni mieszkańcy i społeczności. Mocno wrośnięte w ziemię korzeniami, zżyte z nią i połączone więziami silniejszymi niż to, co widoczne dla oczu.
Rośliny-poszukiwaczki, cierpliwie szukające dla siebie miejsca między ziarnami gleby, długo wybierające siedlisko z odpowiednim nasłonecznieniem i kwasowością.
Rośliny-pionierki, które przychodzą przed wszystkimi i mozolnie przecierają szlaki na ubitej butami ścieżce, na popiołach lasu, w szczelinie chodnika.
Rośliny-dawczynie, sprowadzające wodę z głębokich warstw gleby i dzielące się nią z innymi. Tutejsze, swoje, lokalne.
Gdyby były ludźmi, mogłyby siadać na ławeczkach przed domami i snuć długie historie o tym, co było dawniej i o sobie nawzajem. Znają się przecież dobrze – dzielą tę samą ziemię i to samo słońce. Czasem konkurują o dostęp do nich, a mimo tej rywalizacji potrafią znaleźć swoje miejsce i zostawić jeszcze coś dla innych. Niektóre się lubią, inne – nie za bardzo, ale wszystkie są stąd.
Czasem zazdroszczę im trochę tej rdzenności, tutejszości, tego budowanego przez pokolenia kłącz i nasion upartego przekonania, że oto właśnie jest ich miejsce. Że można je wyrywać, kosić, pryskać roundupem, a one i tak koniec końców powrócą. Że będą tu niezależnie od zawieruch dziejowych, sytuacji politycznej i ekonomicznej. Że po prostu będą, tak jak są i jak były.
Jeśli mierzyć ich czas nie życiem jednej generacji, ale wielu dziesiątek i setek następujących po sobie pokoleń, okaże się, że ich pamięć zbiorowa dalece przewyższa nie tylko naszą, ale też najwspanialsze, najbardziej skomplikowane banki danych, jakie udało się nam z pomocą technologii stworzyć. Zrozumienie płynące z połączenia i zakorzenienia. Rdzenna (choć niewypowiedziana w mitach i niewyśpiewana w pieśniach) mądrość.
Kiedy jest mi źle, szukam ich towarzystwa. Zbieram je – na obiad, przetwory, herbaty – ale też czasem po prostu siadam między nimi, przyglądam się kolorom, kształtom, fakturom. Uczę się od nich wierności miejscu i obranemu celowi. Przysiadam, czekam, zastygam, schowana między pąkami mniszków a błyszczącymi liśćmi ziarnopłonów. Może jeszcze nie tutejsza, ale już nie całkiem obca pośród rdzennych istot tej ziemi.