Świętować, ale jak? O wydeptywaniu obrzędowych ścieżek
Piszę tu regularnie o obchodzeniu – rodzinnym i wspólnotowym różnych świąt w cyklu rocznym. O tym, jak chodzimy topić Marzannę, jak w Dziady wiosenne udajemy się z jajkami na groby, a w jesienne urządzamy przodkom i przodkiniom ucztę w domu. O moich całonocnych czuwaniach w oczekiwaniu na Słońce albo o uhonorowaniu Ziemi za jej dary. Staram się pisać o tym możliwie jak najprzystępniej, żeby tym wszystkim, które i którzy szukają swoich sposobów celebracji pokazywać, że to naprawdę nie jest sprawa dla wtajemniczonych, a dla chętnych.
Właśnie przez tę prostotę i przystępność może części z czytających przyjść taka myśl, że: „Wam nad tą Pilicą to łatwiej. Macie wiedzę o tym, jak świętować te wszystkie Dziady, Kupały i Szczodre Gody i po prostu wdrażacie ją w życie”. Czy rzeczywiście tak jest, że żyjemy w raju, gdzie czas nigdy z kolistego nie stał się linearny, a obchodzenie świąt dorocznych przychodzi nam z równą łatwością jak oddychanie?
No, nie. Nie będę podawać tu ogromu przykładów z życia wziętych na temat tego, dlaczego praktykowanie tego, co moglibyśmy określić mianem duchowości naturalnej, jest na małej opoczyńskiej wsi dużym wyzwaniem. Dla nakreślenia kontekstu tylko pierwszy z brzegu przykład: ośmioletni T. opowiada, że w szkole rozmawiali o zwyczajach świątecznych w swoich domach.
- Zastanawiałem się, czy się zgłosić, ale w końcu się przełamałem, podniosłem rękę i powiedziałem, że my chodzimy na grób naszej kotki.
- I co na to pani?
- Powiedziała: „Nie uznaję” i przeszła dalej.
Nie chcę, żeby się z tego zrobił żal-post o polskim szkolnictwie na prowincji. Świadomie wybraliśmy miejsce, w którym mieszkamy, ze wszystkimi tej decyzji zaletami i wadami. Chcę tylko pokazać, że nie ma miejsc, gdzie świętowanie po swojemu, poza mainstreamem przychodzi z łatwością. W mieście brakuje pięknych cichych miejsc (kiedy mieszkaliśmy w Łodzi, zdarzało mi się celebrować przesilenia i równonoce na terenie ogrodów działkowych), na wsi – czasami – otwartości na to, co inne. Dobry czas i miejsce na celebrowanie są wtedy, kiedy je poczujesz, a nie wtedy, kiedy parafrazując małą Mi, przyniesie nam informację o tym biała mewa z jedwabną wstążką na szyi, przy akompaniamencie orkiestry.
Skoro kwestię „gdzie” i „kiedy” mamy już z grubsza omówioną, wracam do „jak”. I tutaj także nie ma, niestety albo na szczęście, żadnej wiedzy objawionej. Są tropy, możliwości, fragmenty, które każdy uzupełnia i opowiada inaczej, po swojemu, w zgodzie ze sobą. Być może etnologom i antropolożkom jest trochę łatwiej, bo podbudowę tej wiedzy dostają na studiach, ale to również nie jest tak, że aby świętować Szczodre Gody „prawidłowo” (cokolwiek by to miało znaczyć), trzeba najpierw przeczytać całą „Kulturę ludową Słowian” Moszyńskiego i osiemdziesiąt sześć tomów Kolberga (choć i do jednego, i do drugiego zaglądać warto). Nasze rodzinne świętowanie Szczodrych Godów zaczęliśmy kilka lat temu – żeby lepiej zakorzenić się w miejscu, w którym żyjemy; szukać alternatywnych wobec czysto świeckiego i konsumpcyjnego sposobów świętowania oraz by wprowadzać naszego syna w świat sensów i symboli, które my musieliśmy poznawać na własną rękę dopiero jako dorośli. Ja zaczynałam z backgroundem etnologicznym, druidycznym i w pewnym stopniu rodzimowierczym. Mój partner jako ateista, dla którego pójście tą ścieżką było w porównaniu z jego wcześniejszym obchodzeniem zimowych świąt sporym wyjściem poza strefę komfortu.
Zaczęliśmy tak jak na Dziadach (bo czas jesienno-zimowy dedykowany jest obecności przodków): od karmienia zmarłych (stąd to chodzenie na grób kotki) – zostawiania dla nich na wolnym nakryciu jedzenia i wynoszenia go w grudniową noc do lasu. Rok temu doszła do tego popołudniowa wyprawa nad Pilicę i do pszczół, żeby podzielić się z nimi dobrym słowem, myślą i darami. W tym roku chcemy zrobić dłuższą wędrówkę – do głazów narzutowych i rosnących w ich pobliżu ogromnych dębów, by ogniem i strawą uczcić także tych milczących strażników czasu, łączących „dziś” z „dawniej”.
Bo nie na darmo, jak zwrócił kiedyś moją uwagę Adam Nowak z Osady Mokoszy, mówi się o „obchodzeniu” święta. Świętowanie oznacza nie tylko zatrzymanie w mitycznym „u zarania dziejów”, ale też ruch, aby energia Początku mogła krążyć i odnawiać to, co wymaga odnowy. Dla nas zaś te rozrastające się wędrówki to dosłownie „wydeptywanie” swoich obrzędowych ścieżek na styku tego, co ludzkie i pozaludzkie, co światowe i zaświatowe, jednostkowe i wspólne. Obrzęd pozwala te dychotomie przekraczać, umiejscowić się pomiędzy nimi, być tu i tu jednocześnie. W obrzędzie przodkiem może być babcia lub dziadek, kot, drzewo, rzeka, głaz i jasne Słonejko, i Miesiączek na niebie. A układać się to może przedziwnie. Czasem my wybieramy sensy, czasem one wybierają nas.
Nie mam więc recept na celebrowanie Przesilenia zimowego w jeden określony sposób. Może raczej sugestie, od czego warto zacząć.
- Na przykład od uczczenia tych, którzy odeszli: wolnym (ale nie pustym przecież) nakryciem przy wigilijnym stole, oglądaniem ich fotografii, wypowiadaniem imion, paleniem dla każdego z nich świec, zostawianiem im jedzenia, rozmową o tym, kim byli i jak ich pamiętamy.
- Od ubierania choinki (podłaźniczki czy pająka), ale nie w gotowe, pachnące plastikiem ozdoby tylko takie, które coś znaczą: właśnie w fotografie zmarłych bliskich albo własnoręcznie wykonane ozdoby albo (dla tych, co mówią, że nie potrafią) w orzechy, suszone jabłka, pierniki w kształcie tego, co chcemy w kolejnym roku przywołać.
- Od rezygnacji z wymyślnych sklepowych prezentów na rzecz darzenia słowem: przemyślanych, uważnych, spersonalizowanych życzeń dla każdej z bliskich osób.
- Od śpiewania. Ja wiem, że w Polsce to temat kontrowersyjny, bo śpiewać publicznie się wstydzimy i nie chcemy. Ale z drugiej strony: czy może być w Wigilię coś gorszego niż kłótnie na temat polityki? Sama jestem poza porządkiem katolickim, a część kolęd dalej chętnie śpiewam. Dla tych zaś, co szukają czegoś bliższego dawnym tradycjom, polecam płytę „Bóg się szerzy” zespołu Dunajowi (dostępną na stronie Muzeum Mitologii Słowiańskiej wraz ze świetnym opracowaniem Mikołaja Jarmakowskiego) albo pieśni kolędnicze zebrane przez Dorotę Sołęgę na stronie Konopielka. Uwierzcie mi na słowo: kiedy się te pieśni zacznie śpiewać, trudno jest skończyć.
- Jeśli zaś szukamy w świętowaniu nie tylko tego, co wspólnotowe, ale też indywidualne, warto poświęcić ten czas na spotkanie ze sobą i z przyrodą: spędzenie godziny (lub kilku) w ciszy i ciemności i przyglądanie się temu, jak nam z nią jest; palenie ognia (ogniska, lampionu, świecy), by przywołać i zaprosić nowe Słońce oraz powitanie go o wschodzie, gdy nadejdzie. Na śpiewanie nasionom śpiącym w ziemi, czułe otulanie zimujących drzew i poczucie, jak bardzo nasze ciała podobne są do ciał innych niż ludzkie, a przecież tak zarazem podobnych.
- I dzielmy się tym, co mamy: słowami, czasem, obecnością. Czerpiąc z nieskończonej szczodrości przyrody i my trochę poszczodrujmy.
Dobrego Przesilenia :-)